Tomek, Luka i rejs... |
|
||
Tomasz Lewandowski pochodzi z Ilawy. Wzrastal w atmosferze zeglarskiej klubu "Wodniak", owczesnego PTTK w Ilawie i "portowej knajpy" Pod Omega. W tym okresie istnialy dla niego tylko wiosna i lato: wiosna - przygotowywanie lodki do sezonu, latem - wloczenie sie po Jezioraku. Pragnienie samotnego oplyniecia swiata bylo w nim stare jak on sam... Mial niecale 20 lat kiedy posiadl swoja pierwsza LUKE, 7,5 metrowy zatokowy jacht zbudowany ze slomki... Stara zaniedbana lodz po roku pracy zmienila sie w ksiezniczke Jezioraka - przynajmniej w oczach Tomka... W polowie lat 80-tych kupil projekt 12-metrowego jachtu RUDY, i czesc materialu na budowe, niemniej malzenstwo - jak to zwykle w takich okolicznosciach bywa, utopilo marzenia o pelnomorskim jachcie w domu, ktory jako odpowiedzialny ojciec zbudowal... Niemniej po latach kiedy to "huragan" przeszedl nad jego zyciem, okazalo sie, ze marzenia to jedyna rzecz jaka tak naprawde wciaz posiadal. Malzenstwo, dom, zniknely gdzies za mgla i rozwodnily sie jak chimera, a stare pragnienie odzylo z podwojna sila. Wyjechal do USA. Pracowal w New Bedford (MA) przy polowie skalopsa, pozniej na wyspie Kodiak (Alaska), i Morzu Beringa. Nastepnie byl wlasciciele firmy budowlanej w Seattle (WA) i Mamooth Lakes (CA) Ktoregos dnia poznal Beate. Pierwszego dnia kiedy poznalam Tomka uslyszalam, "ktoregos dnia oplyne samotnie swiat a potem Ci o tym opowiem" Powiedzial to z taka pewnoscia i sila w glosie ze, znajac go zaledwie pare chwil... nie smialam watpic. Przez kolejne lata naszej dlugodystansowej znajomosci (Tomek California, ja Florida), gdy sie spotykalismy, czy to w Ca, czy na Fl, wiele czasu spedzalismy w marinach ogladajac jachty, Tomek mowil: "zamknij oczy i wyobraz sobie, tam stoi moja Luka" Jeszcze jej nie bylo, miala juz jednak imie. Byl tez okres kiedy Tomek postanowil sam wlasnymi rekami "ulepic" Luke ze swoich marzen, wstepne plany (Bruce Roberts), wydzwanianie... szukanie odpowiedniej stali... W miedzyczasie wciaz jednak bladzil po stronach internetowych i szukal tej jedynej - Luki ze swoich marzen. Gdy zdarzalo mu sie czasami mieszkac ze mna na Florydzie, jezdzilismy w najodleglejsze jej zakatki ogladac jachty. Koniec czerwca 2003 polecialam na weekend do Nowego Yorku spotkac sie z rodzina... gdy wrocilam Tomka nie bylo... bez slowa wyjasnienia zostawil mnie dla innej... dla Luki:-) (to juz inna bajka)... W kazdym razie 3 dni pozniej dojechal do Santa Barbara, Ca obejrzec Mikado 56'... I zakochal sie od pierwszego wejrzenia... Tydzien pozniej Tomek zadzwonil... zatesknil albo chcial mi sie pochwalic swoja nowa narzeczona...:-) Ktoz to wie... Oczywiscie natychmiast polecialam do Ca, zobaczyc swoja rywalke;-) 4 lipca 2003 roku po zakonczeniu formalnosci zwiazanych z zakupem jachtu okazalo sie ze nie mozna sie na nia dostac (wtedy Katmandu) Stala na kotwicy z kilometr od brzegu. Z powodu Swieta Niepodleglosci wszystkie plywadla i plywadelka zostaly wynajete, zadna taxowka wodna nie chciala nas tam zawiezc poniewaz wszyscy oczekiwali pokazu fajerwerkow. Udalo nam sie wynajac kajak, ja, dwumetrowy Tomek i skrzynka piwa pomiedzy nami w malenkim kajaczku. Nasza pierwsza noc na Luce. Musialam sie bardzo starac zeby wygrac wspolzawodnictwo z nowa "kobieta" w zyciu zeglarza... i by nie zapomnial tej nocy o moim istnieniu... Patrzyl na nia jak urzeczony, wkladal wszedzie lapy i zagladal pod "sukienke" :))) Tomek przeprowadzil LUKE do najblizszego portu gdzie cena wyciagniecia jachtu na brzeg nie byla aktem samobojczym - ceny w Californii moga "zabic." Postawil Luke w Port San Luis , Ca. Zaczela sie dwu i pol roczna praca nad remontem Luki. W miedzyczasie, w listopadzie 2005 roku, postanowilismy ze zalegalizujemy Tomka status w Stanach, jako meza obywatelki amerykanskiej;-)) Tak aby po zakonczeniu swojego rejsu mogl tu legalnie wplynac... Szybki "drive-thru" slub w Vegas, ja zajelam sie formalnosciami emigracyjnymi a Tomek nadal niestrudzenie remontowal jacht. Luty 2006: Luka prawie gotowa, pozostaly drobiazgi wykonczeniowe, sprzatanie, ukladanie i zakup zywnosci na prawie roczny rejs. Oczekiwalam na dzien kiedy Tomek zadzwoni "przylatuj, spuszczamy Luke na wode"... dzien ten byl tuz... tuz... i w marcu 2006 Tomek mial wyplynac w swoj wymarzony rejs... Godzina 10 wieczorem... telefon. Dzwonil lekarz ze szpitala w Atascadero Ca: "Twoj maz zlamal reke, otwarte zlamanie lokcia lewej reki, okolo 16 kawalkow, gorzej niz po postrzale z dubeltowki, niewiadomo czy uda sie uratowac reke, jezeli sie uda, moze nia nie wladac" Nastepnego ranka laduje w San Luis Obispo... pare minut pozniej u Tomka w szpitalu. Pierwsza operacja 3 godziny... cale 3 godziny czyszczenia rany z drobnego zwirku, farby i piasku. Nastepnie 3 dni oczekiwania czy nie bedzie zakazenia, jesli nie - bedzie mozna operowac i skladac reke... jesli zakazenie... nie chcialam nawet myslec. A Tomek patrzac lekarzowi prosto w oczy powiedzial "Ty mi ta reke poskladasz bardzo dobrze, wszystko uda sie doskonale, i bedziesz zadowolony z tego co z nia zrobiles... Jeszcze w tym roku plyne dookola swiata, i musze miec ja sprawna." Lekarz skupil na nim wzrok, popatrzyl dluga chwile i wyszedl bez slowa. 3 dni oczekiwania, Tomek naszpikowany morfina... do tej pory niewiem czy to jakis uraz mozgu:-) czy skutek dzialania morfiny, bo wciaz twierdzil ze niedlugo plynie. Zaczelam sie obawiac ze spadajac z tej drabiny nie tylko zlamal lape, ale co gorsze zrobil sobie "kuku w glowke"... Kolejna operacja 9 godzin. Kiedy Tomek obudzil sie z narkozy mamroczac o jakis czarnuchach ktorych teraz bedzie musial wynajac by skonczyc przygotowania jachtu, przyszedl lekarz i z szerokim usmiechem oznajmil ze operacja przebiegla nadspodziewanie dobrze i jesli nie bedzie infekcji wszystko bedzie ok... Sruby, szyny... lokiec wygladal okropnie i jeszcze "tylko"(!) jakies pol roku rehabilitacji. Jednak Tomek nadal twierdzi "wyplywam w tym roku". Udalo mi sie jednak go uprosic zeby przylecial na Wielkanoc do domu, na Floryde... I tak nie moze teraz pracowac na jachcie... nie ma wiec zadnego sensu zeby siedzial w Califronii, kiedy mozemy byc razem. 17 kwietnia, dzien po Wielkanocy, o 6 rano zabralo Tomka z domu Homeland Security. Pomine tu opis emocji zwiazanych z tym wydarzeniem. Okazalo sie ze na swoja Zielona Karte Tomek musi czekac w Polsce. Do 1-go czerwca pozostawal w Miami w Deportation Center, zajadajac ryz z fasola w towarzystwie Meksykanow i Kubanczykow, wciaz gotowy oplywac swiat. 1-go czerwca Tomek polecial do Polski pod eskorta, ja - 4-go czerwca z wlasnej nieprzymuszonej woli;-) Tymczasowo zamiast swiata oplywal ze mna Jeziorak w swojej rodzinnej Ilawie, wtedy w chwilach czulosci twierdzil ze ja jestem jego calym swiatem. (oszust) Po miesiacu wspanialych wakacji na Jezioraku i okolicach ja wrocilam do Stanow a Tomek polecial do Mexyku. Jakos udalo mi sie odwiezc Tomka od zamiaru nielegalnego przekroczenia granicy, tym bardziej ze byl to okres kiedy Bush zaostrzyl przepisy na granicy meksykansko-amerykanskiej, wyslal tam dodatkowo 7 tys zolnierzy, a w kontekscie Tomka oczekiwania na Zielona Karte bylby to niezbyt dobry pomysl... Mam nienajgorsza wyobraznie... ale jakos "niewidzialam" 2-metrowego Tomka jak sie "przeslizguje" przez ta granice z metrowymi "mexykami"...:-) Tomek nie wyobrazal sobie spuszczenia lodki na wode bez jego obecnosci... Caly czas powtarzal ze on musi przy tym byc i dopilnowac... Polecialam do Californii, wypozyczylam samochod i przez dwa tygodnie robilam zakupy na roczny rejs Tomka. Wieczorami ukladalam ten prowiant i fotografowalam Luke, z zewnatrz i wewnatrz, wrzucalam zdjecia na internet, Tomek bedac w Mexyku MUSIAL widziec jak wyglada Luka, co jeszcze trzeba zrobic... Dzwonil kilkanascie razy dziennie i wydawal instrukcje... Kiedy cos "nie wychodzilo" mowil ze moze jednak zaryzykuje... i "slizgnie" sie przez granice. Pamietam ile razy z tel. komorkowym w jednej rece, druga musialam wkladac w najrozniejsze dziury, i sprawdzac czy np. srubka jest dokrecona, albo dzwonil z Mexyku i pytal o jakies "through-holes" i "zinki"... czarna rozpacz... tak jakby mowil do mnie w jakims innym jezyku. Ale jakims cudem, sposobem "idz w prawo, schyl sie... to jest tam, takie metalowe, male... etc" dokonalismy tego:-) Poniewaz przekonalam Tomka by nie zabieral w podroz Filipa, ktory robil sie juz stary i zostawil go ze mna na Florydzie, przywiozlam mu z Luka nowego zaloganta, ma na imie Wacek (terrier, juck russel) Wraz z przyjaciolmi Tomka spuscilismy Luke na wode, ochrzcilismy ja i w polowie sierpnia Luka wyruszyla w swoj pierwszy rejs do Ensenada, Mexico, gdzie juz czekal na nas "przebierajac nogami" steskniony Tomek. Nie bede nawet zgadywac do ktorej z nas w tym momencie tesknil bardziej... 6 marca, co prawda nie 2006 a 2007 roku zeglarz wyplynal w rejs swoich marzen... |